Miejsce w rodzinie
“Moje doświadczenia związane z psychoterapią rozpoczęły się, kiedy miałam 22 lata. Była to 3- miesięczna grupa dla osób z dość różnymi problemami depresyjnymi, nerwicowymi, z zaburzeniami odżywiania, w relacjach. Terapeuta prowadzący wydawał mi się bardzo mądry, zabawny, opowiadał ciekawe przypowiastki terapeutyczne, grupa pacjentów stała się na pewien czas moimi bliskimi znajomymi (jedna znajomość przetrwała do dziś). Na same odkrycia i zmiany terapeutyczne nie byłam wtedy szczególnie gotowa, to znaczy oprócz odnotowania napięcia mięśni czoła w czasie bycia w grupie (które dzisiaj odbieram jako przejaw lęku społecznego, przed oceną, wtedy jednak nie wiedziałam jak to rozumieć i nikt mi tego nie zinterpretował), pozornie nie wyniosłam nic.
Przyszłam tam z przekonaniem, że chcę pokonać zaburzenia odżywiania (objadanie się, uzależnienie od jedzenia), nie byłam dość świadoma, żeby przez te 3 miesiące zauważyć, że poczęstunek w postaci skrzynki różnych słodkich wypieków drożdżowych w przerwie pomiędzy dwiema częściami spotkania, jestem zupełnie nietrafionym pomysłem (jadłam je, więc na drugą część terapii szłam z przytłumionymi emocjami). Po wyjeździe do innego miasta na terapię zgłosiłam się dopiero po prawie 3 latach. Na terapię zgłosiłam się, kiedy problemy z jedzeniem zaczęły wracać (wcześniej poradziłam sobie z nimi we wspólnocie osób z podobnymi trudnościami), moja praca magisterska utknęła na dłuższy czas, a terminy mnie goniły, a dodatkowo miałam inne problemy, w tym z samooceną, pewnością siebie, w relacjach damsko-męskich, w relacjach z rodzicami itd. Tym razem miałam większą gotowość na zmiany (w wieku 25 lat).
Prawdziwym przełomem i osiągnięciem terapeutycznym było dla mnie odkrycie, że zajmuję w swojej rodzinie niewłaściwe miejsce, z zatartymi granicami pomiędzy mną a rodzicami, poza tym chciałam być dla taty lepsza niż moja mama i rozpaczliwie chciałam nie czuć, że go rozczarowuje (a tak odbierałam jego mało zaangażowane pełnienie roli ojca, siostra zresztą też). Pamiętam, że odtąd, kiedy byłam na spotkaniu rodzinnym, to czułam czasem delikatne mdłości podczas przebywania z ojcem lub z mamą (kiedy dystans był dla mnie za mały) lub kiedy byłam w męskiej grupie osób z rodziny (np. z ojcem, dziadkiem i wujkiem) – ciało pomagało mi w ten sposób wejść w rolę dorosłej samicy w tym stadzie, samicy, która powinna szukać własnego terytorium, niezależnego życia, oraz preferować towarzystwo kobiet zamiast nadal łapać desperacko każdą chwilę z tatusiem.
Niecały rok później pojechałam na pogrzeb swojego wujka, brata mojej mamy, do miejscowości, z której pochodzi moja mama, na teren, w którym mieszkała z nieżyjącymi już dziadkami. Miejscowość ta jest dla mnie i dla mojej siostry magiczna, była taka w dzieciństwie. W pewnym momencie, po powrocie z cmentarza, poczułam potrzebę pójścia drogą, którą chodziłam z rodzeństwem jako dziecko – za dom, za budynek gospodarczy, później przez sąd w stronę piaszczystego lasu. Ojciec zdecydował się iść ze mną, a ja po raz pierwszy czułam się trochę jak lwica, która podąża szlakiem uczęszczanym niegdyś przez małą siebie i swoje przodkinie. W pewnym momencie ojciec za mną nie nadążał, po raz pierwszy nie miało dla mnie znaczenia, że ze mną idzie, a nawet mi przeszkadzał, chciałam go zgubić. To był mój czas w miejscu, w którym dla mnie wszystko się zaczęło, w którym toczyła się historia życia mojej mamy i babci, których losy wywarły na mnie tak silny wpływ (chociaż ten wpływ składał się w dużej mierze z lęków), początek poważniejszego przechodzenia do świata kobiet i początek upadania idealizowania mojego ojca. Cisza w iglastym lesie była wtedy tak pociągająca, było w niej coś takiego jak jakieś źródło życia, mocy, mnie samej, że strasznie trudno było mi zawrócić... To doświadczenie w lesie jest trudne do opisania, ale pamiętam je na poziomie emocjonalnym jako coś zupełnie niezwykłego i wiem, że to było możliwe dzięki terapii."
Teresa